Wrócę, bo kocham Majkę i Gregora.
A teraz bywam TU, bo muszę się wypisać bez sensu.

wtorek, 13 czerwca 2017

[03] Szyba


Szyba

Uciekłam.
Kiedyś byłam odważniejsza, kiedyś stawiałam czoła przeciwnościom. Kiedyś wszystko było inne.
Teraz tkwię w Innsbrucku, w ciemnym pokoju, wpatruję się w gwiazdy za oknem i nie mogę zasnąć. Kolejną noc z rzędu przyglądam się uśpionemu miastu, sama cierpiąc na bezsenność. I kolejną noc z rzędu zastanawiam się, czy na pewno dobrze zrobiłam.
Decyzję o wyjeździe podjęłam po rozmowach z najbliższymi. Uznali, że to będzie dla mnie najlepsze, oderwanie się od wspomnień, od miejsc, które zrobiły się przerażająco puste. I chociaż niektórzy powtarzali, że uciekam, nie zmieniłam zdania. Posłuchałam najbliższych, zawsze tak robiłam, ufałam im. Nadal im ufam. Tylko nie jestem już pewna, czy wystarczająco dobrze mnie znają. I nie jestem pewna, czy znam samą siebie.
Tęsknię za swoją odwagą, za tym cudownym poczuciem pewności, że wiem, co robię, że robię to dobrze, że za zakrętem nie natknę się na kolejny ból i rany. Tęsknię za czasami, kiedy nie bałam się pokazywać publicznie, jaka jestem w rzeczywistości. Kiedy w ogóle się nie bałam.
Powoli poznaję Innsbruck, uczę się tego miasta. Szukam pracy, staram się poznawać nowych ludzi. Może podświadomie chcę, żeby ktoś wreszcie wyciągnął ze mnie całą bolesną prawdę. Może chcę wreszcie przestać się trzymać. Może chcę pęknąć, rozsypać się na milion kawałeczków i zaczekać, aż ktoś poskłada mnie w jedną całość, nową, lepszą, piękniejszą. Może chcę znowu poczuć się małą dziewczynką, o którą ktoś się zatroszczy.
Agnes jest przemiła, opiekuńcza, ale nie nachalna. Dużo rozmawiamy wieczorami, kiedy wróci już z pracy. Ale rozmawiamy na neutralne tematy. Ja nie umiem się jej zwierzać, ona nie naciska. Ale tak jest dobrze.
Wiem, że mogłaby mi pomóc, że mogę jej zaufać, ale nie potrafię. Nikomu tutaj nie potrafię zaufać, odgrodziłam się niewidzialną szybą i nie jestem w stanie jej rozbić. Uciekam przed ludźmi, chociaż tak bardzo tęsknię za kontaktem z nimi.
Uciekam przed wszystkim i nie potrafię przestać biec.

Chcesz rozbić taflę szkła, a ona się ugina
I tam są wszyscy, a naprzeciw - ty.

Wieczorne światła otulały wąskie, rzadko uczęszczane uliczki Innsbrucka. Szła powoli, ze słuchawkami na uszach, bezmyślnie nucąc pod nosem piosenkę z ulubionego musicalu. Nie miała ochoty na żadne rozmowy, poważne czy te o niczym. Chciała pobyć sama ze sobą, poukładać sobie w głowie wszystkie splątane myśli. Chciała dać sobie czas dla siebie, na łzy, na tęsknotę, na bycie sobą. Nie hamowała się. Nie miała już na to siły.
Zatrzymała się, wbiła wzrok w niebo, pociemniałe już, poznaczone bladym światłem gwiazd. Odruchowo zacisnęła dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę. Poczuła pieczenie w kącikach oczu. Tęskniła. Za mocno, by dać sobie z tym radę.
Przez ciche takty muzyki przebijał się dźwięk zbliżających się, szybkich kroków. Odsunęła się w bok, schodząc nadbiegającemu z drogi. Zupełnie niepotrzebnie.
– Majka?
Uniosła brwi, patrząc na wysokiego, młodego mężczyznę.
– Nie sądziłam, że tu cię spotkam – mruknęła. – Cześć, Tobias.
Uścisnęli sobie dłonie, uśmiechając się lekko. Przygryzła wargi, niezręcznie wbijając wzrok w swoje buty.
– Dobrze cię widzieć, całą i zdrową, nie leżącą na chodniku – powiedział. Parsknęła cichym śmiechem. Pierwsze spotkanie jej i Tobiasa. Pierwsze spotkanie jej i Gregora. Jej początek w Innsbrucku.
– Też się cieszę, że tym razem stoję – odparła. Przyglądał jej się z uwagą, unosząc lekko brwi.
– Zorientowałaś się już, kogo wtedy znokautowałaś? – spytał. – Bo wtedy chyba jeszcze nie miałaś pojęcia, kto to.
Przygryzła wargi, hamując wybuch śmiechu na wspomnienie spotkania na klatce schodowej.
– Tak, mniej więcej – powiedziała. – Ale już po tym, jak wpadł na mnie na schodach, a ja na niego nawrzeszczałam. Znowu. – Tobias rzucił jej pytające, rozbawione spojrzenie. – Zupełnie przypadkiem mieszka nade mną. I wywalił moją szarlotkę na podłogę.
Austriak roześmiał się głośno, zerkając na jakiś punkt ponad jej ramieniem.
– Fascynujesz mnie, dziewczyno – mruknął. – Chodź na kawę, tu niedaleko jest świetna kawiarnia. Opowiesz mi o tym twoim sąsiedzie.
– Ty też mi o nim opowiesz – odparła, kiwając głową.

Usiedli przy małym, okrągłym stoliku w kącie niedużego, przytulnego lokalu. Po chwili uśmiechnięta kelnerka w średnim wieku przyniosła dwa parujące kubki kawy.
– Więc? – zaczął Tobias, przyglądając jej się uważnie. – Jakim cudem mieszkasz pod Schlierenzauerem?
Wzruszyła ramionami, wbijając wzrok w swoje splecione na stoliku dłonie.
– Tak wyszło – mruknęła. – Ja chwilowo mieszkam z ciotką, on się niedawno wprowadził piętro wyżej. Wpadliśmy na siebie na klatce schodowej, posiedzieliśmy trochę razem. Miło się z nim rozmawiało, chociaż to trochę palant. W sumie często ostatnio rozmawiamy. Wiem, że trenuje skoki i że jest całkiem niezły.
– Trenował – poprawił ją Tobias. – Na początku roku zawiesił karierę, potem doszła ciężka kontuzja, nie wiadomo, czy kiedykolwiek wróci.
Przygryzła wargi, patrząc na siedzącego naprzeciw niej Austriaka.
– Jak to zawiesił karierę? Dlaczego? – spytała. Nagle migawki niezwiązanych ze sobą, irracjonalnych myśli zaczęły w jej głowie układać się w jedną całość. Jego obraz, ten pozbawiony masek, ten prawdziwy. Nagle pomyślała, że są do siebie podobni. Że on też przed czymś ucieka.
– Kiedyś Schlierenzauer wygrywał wszystko, jak leci. Zaczął bardzo wcześnie, szybko stał się jednym z najlepszych. Żywa legenda skoków, i to jeszcze grubo przed trzydziestką. A potem coś przestało funkcjonować. Krążyły różne teorie, podobno się wypalił, podobno doszły jakieś problemy osobiste, ale nieszczególnie się tym interesowałem. W każdym razie, Schlierenzauer przestał skakać tak, jak wszyscy by się tego po nim spodziewali. I chyba przede wszystkim tak, jak sam tego od siebie oczekiwał. Po konkursie tutaj, w Innsbrucku, ogłosił, że zawiesza karierę sportową i zniknął. Wrócił do Austrii z zerwanym więzadłem krzyżowym i praktycznie zerowymi szansami na powrót do skoków.
Westchnęła cicho. Coraz więcej rozumiała. Coraz bardziej chciała poznać Gregora, tego prawdziwego, nie takiego, którego tylko udaje.
– Pewnie dlatego nie chciał o tym opowiadać – mruknęła, bardziej do siebie niż to Tobiasa. Dopiła kawę, ukrywając twarz za kubkiem. Czuła na sobie badawcze spojrzenie towarzysza, ale nie miała ochoty na dalszą rozmowę na temat Schlierenzauera.
Jakbym mówiła o sobie. Przestraszony, złamany, poddał się, uciekł, odciął się od przeszłości i udaje, że ona się nigdy nie wydarzyła. Zrobiłaś dokładnie to samo, Socharska.
Emocjonalna autowiwisekcja.
– Muszę już iść – powiedziała, wygrzebując z torebki drobne. Położyła pieniądze na stoliku i wstała, ignorując natarczywy, pytający wzrok Tobiasa.
– Zostaw mi chociaż swój numer telefonu – poprosił. Zawahała się, ale po chwili wyrecytowała ciąg cyfr.
– ...sześć, osiem, dwa. Dobra, mam, dzięki. Zapisałem cię jako "wariatka z przystanku" – oznajmił. Uśmiechnęła się lekko.
– Majka wystarczy, ale jak wolisz – odparła. Odruchowo odgarnęła włosy z twarzy, unikając spojrzenia swojego towarzysza.
W jego spojrzeniu było zbyt dużo pytań, dokładnie takich, jakie powinna sama sobie postawić. A ona po prostu bała się na nie odpowiedzieć.
Nie czekała na jego odpowiedź, uśmiechnęła się, na wpół przepraszająco, na wpół przekornie, i szybkim krokiem wyszła z kawiarni. Chłodne powietrze wrześniowego wieczoru uderzyło ją w twarz, wybudzając z otępienia. Słyszała za sobą kroki Tobiasa, przyspieszyła, przypadkiem kierując się nie tu, gdzie powinna, oddalając się od domu. Byle tylko uciec od troskliwych spojrzeń, niewygodnych rozmów i pytań, na które nie chciała odpowiedzieć nawet sobie samej.
Bo była gotowa potępić Gregora za ucieczkę przed całym światem, a jednocześnie zrobiła dokładnie to samo, wyjeżdżając do Innsbrucka.

Szła bezmyślnie, prosto przed siebie, nieznanymi uliczkami miasta, nie zastanawiając się nawet nad tym, jak wróci do domu, usilnie odpychając od siebie natarczywe, bolesne myśli. Na parterze jednej z mijanych kamienic właśnie ktoś słuchał muzyki przy otwartych oknach. Głos Freddie’ego Mercury’ego wyśpiewywał, że przedstawienie musi trwać, mimo łamiącego się serca.
Zatrzymała się, oparła plecami o ścianę, zaciskając powieki. Ulubiona piosenka ojca.
Przedstawienie musi trwać. Trzeba iść dalej. Dalej walczyć, mimo strachu, mimo bólu.
Tylko jak, cholera, w ogóle funkcjonować, jak to wszystko aż fizycznie boli? Jak mam nie płakać na środku chodnika, w obcym mieście, kiedy słyszę tę piosenkę? Jak mam się, do cholery, nie poddawać, być silna i dzielna, jak wcale taka nie jestem? Jak jestem słaba, krucha, potłuczona i obolała, a ramion, które chroniły przed światem, już nie ma?
Nie wstrzymywała łez, nie wycierała mokrych policzków. Kucała na chodniku, pod czyimiś oknami, płacząc, tak stereotypowo i banalnie, w padającym deszczu.
A potem usłyszała znajomy głos.
– Wstawaj.
Popatrzyła w górę, napotykając spojrzenie orzechowych oczu Schlierenzauera. Wyciągał w jej stronę dłoń, ale nie uśmiechał się. Był… zły? Zawiedziony? Zmartwiony? Nie potrafiła tego określić.
– Co ty tu robisz? – spytała słabo. Prychnął cicho, machając wyciągniętą do niej ręką.
– To raczej ja powinienem zapytać, czemu siedzisz na chodniku pod cudzymi oknami, na drugim końcu miasta, i ryczysz w rytm przebojów lat osiemdziesiątych, ale to nie czas i miejsce na takie rozmowy – mruknął. – A do tego pewnie nie umiałabyś trafić do domu.
W pierwszym momencie chciała zaprotestować, powiedzieć mu, że doskonale wie, gdzie jest, czuje się świetnie i usiadła tu, żeby posłuchać muzyki. Ale to nie miało sensu, Schlierenzauer nie był głupi ani ślepy i widział, w jakim jest stanie. Westchnęła cicho i chwyciła końce jego palców. Widziała, że przewrócił oczami, ale pomógł jej wstać.
– Dzięki – mruknęła. Kiwnął głową, przyglądając się jej z uwagą.
– Masz szczęście, dziewczyno, że lubię biegać w tej okolicy – rzucił. – Wracamy po mojemu czy jak normalni ludzie, spacerkiem? – zapytał. Popatrzył na jej buty, sandałki na chwiejnym obcasie, i znowu przewrócił oczami. – No w takich butach na pewno nie dasz rady biec. Ech, baby, zawsze z wami same problemy.
– Odpieprz się – warknęła. – Jak chcesz to biegnij stąd, spadaj w podskokach, co tylko sobie wymarzyłeś, dam sobie radę.
Zaśmiał się cicho, trącając palcami wierzch jej dłoni. Zadrżała.
– Nie wkurzaj się aż tak, gwiazda, próbuję ci pomóc – powiedział. Uniosła brwi w sarkastycznym niedowierzaniu. – No tak. Zobacz, jak się wściekłaś to przestałaś płakać.
Prychnęła cicho.
– Wcale nie płakałam – mruknęła bez sensu.
– I nie dasz sobie rady, bo nie masz pojęcia, jak trafić do domu, prawda? – spytał. Z wahaniem pokiwała głową, starając się nie patrzeć Gregorowi w oczy. Wbiła wzrok w nierówno ułożoną kostkę na chodniku, pociągając nosem.
Poczuła dotyk chłodnych palców na swoim nadgarstku.
– Chodź, zaprowadzę cię. I nie rycz już, bo nie wziąłem chusteczek.
Nie chciała przyznawać się do swoich słabości. Nie chciała pokazywać bólu. Ale przecież nie miała już wyjścia.
Przestało padać. Poszła z nim, ramię w ramię.

Gdy obojętnie mijają mnie przechodnie
Próbuję wierzyć, że przetrze się ta mgła,
Że będę mogła znów naprawdę czegoś dotknąć
I cud się stanie - zniknie tafla szkła

Gubię się.
Nasze stopy wybijały równy, niezbyt szybki rytm. Gregor wyraźnie dostosowywał tempo marszu do mnie i moich piekielnie niestabilnych obcasów. Milczał, o nic nie pytał, a mi to odpowiadało. Nie chciałam mówić. Mimo, że pewnie powinnam.
– Dzięki, Gregor – mruknęłam w końcu. Nic nie powiedział, jakby mnie w ogóle nie słyszał. Powtórzyłam głośniej.
– Słyszałem za pierwszym razem, Majka – powiedział spokojnie, bez emocji.
– Więc dlaczego nie odpowiedziałeś? – spytałam. Milczał przez chwilę.
– Bo nie chcę naciskać, mam w głowie sporo pytań, a jeśli zacznę mówić, mogę je niechcący zadać – odparł. Przygryzłam wargi, wahając się przez moment.
Czasami trzeba stanąć oko w oko z prawdą, przede wszystkim przed samą sobą.
– Pytaj – powiedziałam. – Najwyżej nie odpowiem.
Milczał przez dłuższą chwilę. Spojrzałam na niego kątem oka, wbijał wzrok w swoje buty.
– Płakałaś z tego samego powodu, z którego uciekłaś z Polski? – zapytał.
– Nie uciek… tak. Z tego samego powodu.
Czułam jego wzrok na sobie, ale tym razem to ja wpatrywałam się w czubki moich sandałów.
– Od czego uciekłaś?
– Strachu, bólu. Samotności. Pustki. Nieobecności kogoś, za kim bardzo tęsknię. Chyba chciałam uciec od samej siebie. Zapomniałam, że nie mogę swoich myśli i wspomnień zostawić w pudełku na biurku.
– A ja zapomniałem, że swoich lęków i niespełnionych marzeń nie da się zamknąć w szafie razem z nartami.
Odważyłam się na niego popatrzeć. Uśmiechał się, blado, smutno, w zamyśleniu pocierając dłonią nieogoloną szczękę. Orzechowe tęczówki błyszczały mu niezdrowym blaskiem.
Emocjonalna autowiwisekcja.
Szturchnął mnie lekko w bok, pokazując na coś przed nami.
– Zobacz, to Bergisel. Moja skocznia. I cmentarz pod nią, widać go z belki. Na dzieciakach, które pierwszy raz tu skaczą, zawsze robi niesamowite wrażenie. Przypomina, jak niebezpieczny może być nasz sport.
Zadrżałam.
– Nie lubię cmentarzy – mruknęłam, uparcie odwracając wzrok. – Za dużo wspomnień. I bliskich ludzi.
Milczał przez dłuższą chwilę, cisza między nami drżała niepokojąco.
– A ja nawet nie mam wspomnień na cmentarzu – powiedział cichutko. Zatrzymałam się, wstrząśnięta jego słowami, zbyt przerażona, żeby próbować zrozumieć, co miał na myśli.
Gregor też stanął, dwa kroki przede mną, odwrócił się i kolejny raz tego dnia wyciągnął do mnie dłoń.
– No chodź, mała, potłuczona polska wariatko, już późno, chciałbym się wyspać, jeśli pozwolisz.
Roześmiałam się na moment, patrząc mu w oczy. Gdzieś pod warstwą wesołości tlił się niesamowity smutek. I strach, byłam tego pewna. Przecież byliśmy tacy sami, a ja też się bałam.
Impulsywnie, nie zastanawiając się nad tym, co robię, chwyciłam jego dłoń i przez moment tak szliśmy, trzymając się za ręce, nic nie mówiąc. Przeszkodził nam znak, który musieliśmy minąć z dwóch różnych stron, dalej szliśmy po prostu obok siebie, rozmawiając o jego pasji do gotowania i wystawie fotografii, którą planował.
Na pożegnanie, pod drzwiami mieszkania Agnes, potargał mi włosy, czysto braterskim gestem. Zabierając dłoń, niechcący dotknął palcami mojego policzka.
Wtedy po raz pierwszy przemknęła mi przez głowę myśl, że zakochuję się w Schlierenzauerze.

~*~
Do dupy ten rozdział, do dupy moja aktywność na bloggerze i do tego rozwala mi formatowanie. Przepraszam.

środa, 8 lutego 2017

[02] Oszukany przez wszystkich


Denerwuję się.
Spojrzenie w dół, tak dobrze znany mi widok. Tyle razy patrzyłem na to z lekkim uśmiechem, skoncentrowany, pewny siebie.
Tak bardzo chciałbym wrócić do tamtych czasów. Tak bardzo chciałbym odzyskać to, co straciłem, częściowo przez własną głupotę.
Ale czasu nie da się cofnąć, ze szczytu spadłem na samo dno, zniszczyłem życie kogoś, kogo kochałem, stałem się pośmiewiskiem, błaznem, głupcem. Głupimi decyzjami, a właściwie jedną głupią decyzją, od której wszystko się zaczęło, zepsułem wszystko, co tak mozolnie układałem praktycznie przez całe swoje życie.
Spojrzałem przez wielkie okno na miasto, które przecież kocham, które od dawna jest moim domem. A centrum tego domu zawsze było miejsce, w którym stałem, moja ukochana, święta Bergisel, jej charakterystyczna sylwetka, wieża, przeciwstok, cmentarz, który widać z belki startowej. Moje miejsce na ziemi. Tu zawsze czułem się najlepiej, najbezpieczniej, najspokojniej. Tu oświadczyłem się ukochanej, tu zawsze przychodziłem pomyśleć, kiedy miałem jakikolwiek problem. Moje miejsce, moja wspaniała, majestatyczna Bergisel.
Czas przeszły. Już nie ma pewności, już nie ma spokoju. W zasadzie nic już nie ma. Kupiłem mieszkanie tutaj, w Innsbrucku, wyprowadziłem się z Rumy, bo Innsbruck daje mi większą anonimowość. Nadal wszyscy mnie znają, ale przywilejem dużych miast jest wzajemna ignorancja społeczności. Coś, czego nagle bardzo potrzebuję. Być niewidzialnym.
Od kilku miesięcy szukam w sobie siły, by wrócić, bo przecież o niczym innym nie marzę. Ale niczego się tak bardzo nie boję. Presja oczekiwań przytłacza. Przecież ja powinienem zawsze wygrywać, zawsze być na szczycie. A co, jeśli już nie potrafię? Nie, jeśli nie mam kogoś, komu mógłbym dedykować każde moje zwycięstwo?
Chyba najbardziej przytłacza mnie właśnie samotność, ta ostentacyjna nieobecność, cisza, pustka. Nie umiem być sam, a teraz nie mam wyboru.
Udaję, że sobie radzę, że wracam, krok po kroku, że już się nie mogę doczekać. Udaję, że się nie boję i udaję, że nie przeszkadza mi zbyt duże i zbyt ciche mieszkanie. Że wszystko jest w porządku, że nie wzrusza mnie już ta samotność.
Udaję, bo udawanie mam już chyba we krwi, opanowane do perfekcji. Oszukiwanie innych. Granie swojej roli, zakładanie kolejnych masek. Bo tak jest prościej, niż tłumaczyć każdemu, dlaczego wcale nie jest w porządku. Dlaczego wcale nie jest ze mną dobrze.
Odwrócił się od okna, przymykając oczy. Doskonale znany mu widok, na który nie mógł już patrzeć. Pokryty igielitem zeskok, po którym sunął właśnie jakiś dzieciak, dopiero uczący się skoków na skoczni o takim rozmiarze. Idzie młodość. Może to już czas odsunąć się na stałe? Zrobić miejsce tym młodym, zdolnym? Jest ich przecież coraz więcej, nie tylko w tym kraju. Może to już czas, może nie powinien był zawieszać kariery, tylko od razu ją zakończyć?
– Skaczesz?
Krótkie pytanie, pozornie proste. Krótka odpowiedź, tak lub nie. A on znowu zaczął się wahać.
– Jeszcze nie dziś – mruknął w końcu, zerkając znowu przez okno na igielitowy zeskok. – Wolę uważać na tę nogę.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Łatwiej powiedzieć, że obawiam się odnowienia kontuzji, niż że paraliżuje mnie strach przed powrotem. A jeszcze bardziej niż powrotu, boję się kolejnych porażek. Ale tego nikt przecież nie wie.

And somehow you've got everybody fooled.

Muzyka dobiegająca z mieszkania niżej nie była jakoś szczególnie głośna, ale przerywała ciszę, której tak bardzo pragnął. Przewrócił oczami, kiedy po raz kolejny usłyszał pierwsze nuty popularnej piosenki Emeli Sandé. Kiedyś lubił ten utwór. Kiedyś lubiła go jego narzeczona.
Westchnął cicho, wpatrując się w ścianę wypełnioną zdjęciami z Norwegii. Ukochany kraj, zaraz po Austrii. Planowali tam podróż poślubną. Cholera, Schlierenzauer, nie rozklejaj się tu jak baba.
Piosenka cały czas rozbrzmiewała w mieszkaniu pod nim, drażniąc, zakłócając spokój, którego tak pragnął. Ponownie westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu w poszukiwaniu pilota od telewizora. Włączył urządzenie, wypełniając pokój dźwiękami jakiegoś kiepskiego amerykańskiego serialu. Opadł na kanapę, przymykając oczy. Tęsknił za ciszą, ale jednocześnie się jej obawiał.
Cisza zmuszała do myślenia, a on za wszelką cenę starał się go ostatnio unikać.
Miał ochotę trzasnąć drzwiami własnego mieszkania, zejść piętro niżej i nawrzeszczeć na tego, kto w kółko puszczał tę cholerną piosenkę, ktokolwiek to był. Miał ochotę spakować walizkę, trzasnąć drzwiami, wyjechać do Norwegii i przez najbliższe pół roku udawać, że nie istnieje. Miał ochotę cofnąć czas i wszystko zmienić.
Zamiast tego zagryzł wargi i pogłośnił telewizor, bezskutecznie usiłując zagłuszyć dobiegającą z dołu muzykę.
Bał się. Bał się ciszy, chociaż ją kochał. Bał się jej, chociaż w tamtym momencie tak bardzo irytował go jej brak. Cisza kojarzyła mu się z chwilami siedzenia na belce i potem lotu, kiedy wyłączał się na otoczenie, nie słyszał wrzawy na trybunach, był tylko on, jego narty, wiatr, jego sport, jego miłość, jego życie. Wszystko, co umiał, wszystko, kim był, definiowało się w tych dwóch głupich deskach rozłożonych w kształt litery V. Tak myślał przez wiele lat swojego życia, praktycznie od zawsze, odkąd tylko zaczął trenować i pokochał skoki. Potem w jego życiu i sercu pojawiła się blondynka z szerokim uśmiechem i piegowatym nosem, a on dedykował jej każdy swój sukces. Dzięki niej i dzięki skokom wiedział, że żyje, wiedział, po co żyje i wiedział, co robić, żeby dalej żyć.
A potem wszystko się rozpieprzyło i został z niczym.
Zaklął pod nosem, ponownie sięgając po pilota i wyłączając telewizor.
– Przestań się nad sobą użalać i rusz dupę – warknął, patrząc na swoje odbicie w zgaszonym ekranie.
Bieganie zawsze było jednym z jego ulubionych sposobów na uspokojenie myśli. Ból zmęczonych mięśni skutecznie zagłuszał natrętny głosik w jego głowie. Poszedł do sypialni, niechętnie zerkając na sporą kupkę ubrań leżącą w kącie pomieszczenia.
Cholera, trzeba zrobić pranie.
Nadal nie mógł się przyzwyczaić do pamiętania o tak przyziemnych rzeczach. Tym zajmowała się jego narzeczona.
Wyciągnął z szafki względnie czyste dresy i zamienił na nie znoszone dżinsy, w międzyczasie rozglądając się za swoimi przesadnie dużymi słuchawkami do telefonu. Dostrzegł je na komodzie, wziął do ręki i z westchnieniem zauważył niewielką rysę. Musiała powstać, kiedy ostatnio wpadł na przystanku na tę wariatkę.
Muzyka na dole ucichła, ale Gregor nie zamierzał zmieniać z tego powodu planów. Wepchnął telefon do kieszeni spodni, wsunął słuchawki na uszy, założył adidasy i wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą drzwi z głośnym trzaśnięciem.
Zbiegał po schodach z najwyższego, czwartego piętra kamienicy, wpatrując się w ekran telefonu, szukając odpowiedniej listy piosenek w aplikacji, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Cholera, gdzieś musi być coś, czego nie słuchałem razem z Sandy.
Wreszcie znalazł odpowiednią playlistę. Uśmiechnął się pod nosem, wpinając kabel w wejście w telefonie i stuknął w ekran, włączając muzykę.
Zupełnie niepotrzebnie. Drugi raz w ciągu tygodnia wylądował na kolanach, telefon wypadł mu z ręki i potoczył się po schodach na drugie piętro.
– I mamy, cholera, komplet do porysowanych słuchawek – jęknął. Podniósł głowę, napotykając wściekłe spojrzenie brązowych oczu.
– Moja szarlotka, baranie! – warknęła stojąca przed nim dziewczyna. Dopiero zauważył, że klęczy w okolicy resztek całkiem apetycznie pachnącego ciasta. A wrzeszcząca na niego nowa sąsiadka to…
– Wariatka z przystanku – zauważył, podnosząc się i wycierając ręce o spodnie.
– We własnej wściekłej osobie – odparła dziewczyna, opierając dłonie o biodra i patrząc na Gregora wyzywająco. – Nie biega się po klatkach schodowych… wariacie.
Zerknął na schody, upewniając się, że nikt jeszcze nie ukradł mu telefonu i uśmiechnął się lekko, przekornie, patrząc na poirytowanie stojącej przed nim wariatki.
– A kto normalny lata po całym bloku z ciastem w rękach? I to w jakimś plastikowym pudełku, a nie na talerzu, jak normalni ludzie?
– Chciałam zanieść powitalne ciasto chłopakowi spod siedemnastki, skoro teraz tu mieszkam, a on też niedawno się wprowadził. A zresztą to nie twoja sprawa, co robię ze swoją prywatną szarlotką – prychnęła, zabawnie marszcząc brwi.
Uśmiechnął się znowu, ale tym razem inaczej, łagodniej.
– Dzięki – mruknął. Rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Za co?
– Chłopak spod siedemnastki, Gregor, miło mi.
Wyciągnął w jej stronę rękę, uścisnęła ją po chwili wahania.
– Majka. Nie tak wyobrażałam sobie zawieranie znajomości z nowymi sąsiadami.
Wzruszył ramionami, uśmiechając się lekko. Była ładna, miała ciepły, melodyjny głos i, jak zdążył zauważyć, niezły gust muzyczny. I chyba piekła dobre ciasta.
Hamuj, Schlierenzauer, nieważne, że blondynki są w twoim typie.
– Da się uratować trochę tej szarlotki? – spytał, unosząc brwi. Roześmiała się cicho.
– Pod jednym warunkiem – odparła, robiąc złośliwą minę. – Daj mi namiary na swoją kosmetyczkę, bo twoje brwi są ZABÓJCZE.

Siedzieli w kuchni, na niewygodnych, eleganckich krzesłach, dojadając resztki szarlotki i popijając kawę z mlekiem. Niewiele mówili, głównie zerkali na siebie ukradkiem, przyglądając się sobie badawczo.
– Lepiej pieczesz niż tańczysz – mruknął Gregor, otrzepując dłonie z okruszków. Prychnęła cicho, patrząc na niego z irytacją w brązowych oczach.
– Spadaj, tańczę całkiem nieźle – odparła, wydymając wargi. – Słuchaj, chłopaku spod siedemnastki, skoro już ustaliliśmy, że jesteś debilem z przystanku, mam do ciebie jedno pytanie.
– Zamieniam się w słuch – powiedział, z trudem powstrzymując śmiech. Bawił go sposób bycia dziewczyny, złośliwe uwagi i udawane obrażanie się.
– Jesteś mistrzem świata w jakiej dyscyplinie?
Nie takiego pytania się spodziewał. Zamarł, zatrzymując rękę z kubkiem w połowie drogi do ust, przygryzając nerwowo dolną wargę.
Mistrz świata, no tak. Zdążyłeś już o tym zapomnieć, Schlierenzauer, bo tak strasznie się boisz, że nigdy nie dorównasz temu staremu Gregorowi.
– Skąd wiesz? – odpowiedział pytaniem na pytanie, bo nie chciał mówić o dyscyplinie, o sukcesach, o całej tej przeszłości. Tak bardzo się tego bał. Jak dziecko, które w wielkim sklepie zgubiło swoją mamę, on zgubił samego siebie, swoją pasję, swój talent, i nie mógł tego wszystkiego odnaleźć.
– Wtedy na przystanku, jakiś chłopak pogratulował mi znokautowania mistrza świata. A nikogo innego nie walnęłam.
– Skoki narciarskie – mruknął po chwili, niemalże kuląc się pod naporem jej pytającego spojrzenia. – Indywidualnie tylko raz zdobyłem mistrzostwo, na dużej skoczni. No i raz w lotach, na mamucie.
– Jak dla mnie to wszystkie te skocznie są całkiem duże – parsknęła blondynka. Zaśmiał się cicho.
– Nie masz pojęcia o tym sporcie, co?
– Wiem, że jesteście wariatami, że Małysz był dobry i że jesteś mistrzem świata – odparła, uśmiechając się przekornie. Przewrócił oczami, nieudolnie ukrywając swoje rozbawienie.
– Dobra, twoja kolej. Opowiedz mi, jak wylądowałaś na tamtym przystanku.
– Wyszłam z dworca i przeszłam przez ulicę – mruknęła, nagle jakby zamykając się w sobie.
– A jak wylądowałaś na dworcu? – spytał. Przewróciła oczami, dokładnie w taki sam sposób, jak przed chwilą Gregor.
– Dojechałam pociągiem.
Prychnął, odstawiając kubek na blat stołu.
– Słuchaj, nie chcesz mówić, to nie mów, ale skoro wpakowałaś się do mnie z ciastem…
– … a ty wpakowałeś mi się w to ciasto… – weszła mu w słowo.
– … to myślałem, że chcesz się poznać. A to działa w dwie strony.
Westchnęła cicho, wbijając wzrok w okruszki rozrzucone na talerzyku, jakby szukała w nich odpowiedzi. Nagle wydawała się być zupełnie inna, już nie złośliwa i pewna siebie. Milczał, dawał jej czas.
– Przyjechałam z Polski, tu zamieszkałam z moją ciotką, Agnes. Zamierzam poszukać jakiejś pracy, pobyć tu pół roku, może rok, zależy, jak się wszystko ułoży.
– Dlaczego tu przyjechałaś?
Tym razem nie wahała się przed odpowiedzią.
– Uciekłam. Ale nie pytaj mnie, od czego.
– Ucieczka nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Wiesz o tym – zauważył. Uśmiechnęła się krzywo.
– Tak, wiem. Ale nie było lepszego.
Zamilkła, wpatrzyła się w okno, przez które widać było piękne szczyty Alp. Przyglądał jej się z uwagą, próbując poukładać w głowie splątane myśli.
Zaskoczyła go, już kilkakrotnie, mimo że właściwie znali się od kilkudziesięciu minut. Przeskakiwała pomiędzy nastrojami, nagle, bez ostrzeżenia, śmiała się, nagle poważniała, by po chwili zaskoczyć go złośliwą uwagą, na którą nie znajdował odpowiedzi. Intrygowała.
– A ty? Nie powinieneś mieć jakichś treningów, czegokolwiek? Może właśnie szedłeś, a ja ci przeszkodziłam? Przeszkadzam ci, prawda? – Prędko wyrzucała z siebie słowa, jakby chciała zamaskować, wymazać z jego pamięci to, co powiedziała kilka minut wcześniej. Jakby chciała przed nim udawać, że nie uciekła, chociaż sama się do tego przyznała.
Roześmiał się, pokręcił przecząco głową.
– Ostatnio… niewiele trenuję – odparł.
– Dlaczego? – spytała, patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechnął się krzywo, podobnym uśmiechem, jak ona kilka minut wcześniej.
– Uciekłem. Ale nie pytaj mnie, dlaczego – wyjaśnił, z premedytacją powtarzając jej słowa. Zaśmiała się.
Brązowe oczy błyszczały w bladej twarzy. Gregor pomyślał nagle, że chciałby zrobić jej kilka zdjęć.
– Ktoś kiedyś mi powiedział, że ucieczka nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem – zauważyła. Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Musiał być bardzo mądry – odparł. Majka przygryzła lekko dolną wargę.
– Nie, nie wydaje mi się, to raczej idiota – powiedziała, uśmiechając się złośliwie. – Będę się zbierać. Może jednak potrenujesz trochę, czy coś. Albo popatrzysz w swoje odbicie w lustrze, myśląc o tym, jaki jesteś wspaniały.
Zaśmiał się, wstając, odprowadził dziewczynę do drzwi.
– Wpadnij kiedyś – powiedział. – Albo ja wpadnę do ciebie.
Kiwnęła głową, chwytając za klamkę.
– Wiesz, gdzie mieszkam? Trafisz czy zostawić ci mapkę na wszelki wypadek? – spytała, robiąc niewinną minę. Pokręcił głową z dezaprobatą.
– Czekaj, mam jeszcze jedno pytanie. – Uniosła brwi. – O co ci chodziło z tymi brwiami, co?
Tym razem to ona się roześmiała, zabawnie mrużąc oczy.
– No bo są takie… idealne. I chciałam ci się odgryźć za tę wariatkę.
– Cały jestem idealny – odparł, uśmiechając się szeroko. Mrugnęła do niego, otwierając drzwi i wychodząc na klatkę schodową. Po chwili słyszał już tylko tupot stóp na schodach i szczęknięcie zamka piętro niżej.

Jestem idiotą.
Otulam się ciemnością pokoju, wpatrzony w smugę delikatnego światła księżyca wpadającą przez uchylone okno. Cisza, znowu cisza, zawsze cisza. Jedyne, co mam.
Miałem okazję wreszcie się komuś wygadać. Komuś, kto mnie nie zna, nie oceniałby mnie przez pryzmat mojej przeszłości, moich sportowych dokonań i prywatnych błędów. Miałem okazję, bo ta wariatka z przystanku upiekła świetne ciasto i przyszła do mnie, rozmawialiśmy, szczerze, bez wysiłku, jakbyśmy znali się od lat. Dużo milczeliśmy, ale to milczenie nie było między nami niezręczne.
Majka ma śliczne oczy.
Miałem okazję i jej nie wykorzystałem, bo boję się przyznać, że nie jestem tak idealny, jak przez lata się wszystkim wydawało.
Oszukuję, gram, udaję, to wychodzi mi najlepiej. Przed wszystkimi. Przed tymi, którzy znają mnie tylko jako zwycięzcę i tylko zwycięstw ode mnie oczekują. Przed tymi, którzy widzieli wszystkie moje upadki i pomagali mi się z nich podnieść. Przed tymi, którzy nie wiedzą o mnie nic. Udaję, nie umiem inaczej. Bo w oczach innych zawsze byłem idealny, genialny, nieporuszony. I nie umiem żyć inaczej.
A potem siedzę w ciszy, w ciemności, wściekły na siebie i nie umiem się odnaleźć w tym świecie, w którym wszystko ma wady i nikt nie jest idealny. Nawet ja. Szczególnie ja.
Piętro niżej rozbrzmiała piosenka, ta sama, którą słyszałem wtedy, zanim poznałem Majkę. Ale tym razem nie słyszałem muzyki, docierał do mnie tylko głos wokalistki. Głos, który nie należał do Emeli Sandé.
Uśmiechnąłem się lekko. Każdy ma jakiś talent.


No flaws when you're pretending.

~*~
Jak ktoś mnie obserwuje na twitterze to wie, jak wariuję przez to opowiadanie. A jeśli nie, to... ma szczęście, że nie czyta tych bredni, które tam wypisuję.
Gregor, kartoflu, wracaj szybko!

niedziela, 22 stycznia 2017

[01] Oderwać się


Denerwuję się.
Jak to jest spakować całe swoje życie w jedną, dużą walizkę? Trochę ubrań, kilka książek, resztę mam w elektronicznej formie na laptopie i czytniku. Przetarty na dnie plecak i duża torba zarzucona na ramię. Nic więcej mi tak naprawdę nie potrzeba. Wepchnięty w kieszeń dżinsów telefon i dowód osobisty. Trochę pieniędzy na start. Zapisany na pomiętej karteczce adres mieszkania jakiejś dalekiej, nigdy nie widzianej ciotki, u której mam się zatrzymać. W jedną walizkę spakowałam właściwie całe swoje życie. I jestem.
Wrócę do domu, to nie jest tak, że wyjechałam na zawsze. Wrócę, za pół roku, może za rok, chociaż wcale nie chcę tam tak naprawdę wracać. Bo bycie tam boli, a tu nie ma wspomnień.
Denerwuję się, boję się. I stoję na peronie dworca Innsbruck Hauptbahnhof, rozglądając się niepewnie, ale przecież jestem zdana tu tylko na siebie.
Innsbruck nie jest spełnieniem moich marzeń, ale tutaj mam ułatwiony start na ten czas, kiedy uciekłam z domu, od wspomnień, od bólu i tej cholernej wszechobecnej, ostentacyjnej nieobecności. A poza tym to kraj związany z moimi studiami, które przecież chcę kontynuować. To dla mnie szansa, na zdobycie doświadczenia, na wybicie się, na zapomnienie, na lepszą przyszłość.
Ale tak bardzo się boję.
Nie pasowałam tam, do tego małego miasteczka, nie pasowałam do wielkiego miasta, w którym zaczęłam studia. I mam wrażenie, że nie pasuję też tu, do Austrii, do tych Alp, rzeki, do tego pięknego Innsbrucka. Nie ma na świecie już miejsca, do którego tak całkowicie bym pasowała.
Boję się, chociaż przecież nie chcę się bać. Chcę odnaleźć swoje miejsce, chcę odnaleźć siebie, chcę pasować do Innsbrucka. Chcę, żeby, dla odmiany, coś się wreszcie ułożyło tak, jakbym tego chciała.
Nie wiem, gdzie poniesie mnie los, co dla mnie planuje, ale stawię temu czoła, najlepiej i najodważniej, jak umiem.

Gotta keep moving on, moving on

Tramwaj numer trzy jak na złość się spóźniał, a słońce świeciło jej prosto w oczy. Zmrużyła powieki, marszcząc nos, ale na próżno, promienie nadal oślepiały. Kolejne pojazdy pojawiały się na przystanku, wypuszczając ludzi, zabierając czekających, a Majka nadal stała na przystanku jak głupia, w obcym mieście, wśród obcych ludzi, zagubiona, niepewna siebie, a jednocześnie w dziwny sposób przekonana, że była dokładnie tu, gdzie powinna być. Jakby jakiś dziwny głos szeptał jej do ucha, że tu, w Innsbrucku, przydarzy jej się coś dobrego. Że tu jej życie stanie się takie, jakie powinno być. Dobre. Że wszystko się jakoś, w magiczny sposób ułoży.
Niby nie wierzę w przeznaczenie, ale mam dobre przeczucia co do tego miejsca. Świeci słońce, jest ciepło, w drodze nie miałam żadnych problemów, ten cholerny tramwaj też przecież za chwilę przyjedzie.
Przecież musi być dobrze.
Roześmiała się, sama do siebie, na wpół wesoło, na wpół ironicznie. Dobre przeczucia. Socharska, wariujesz tu. To pewnie od tego słońca.
Przymknęła oczy, wystawiając twarz do nieba. Skoro już świeci, a jej tramwaj nadal nie nadjeżdżał, to mogła chociaż spróbować złapać jeszcze trochę opalenizny. Ktoś na przystanku włączył muzykę z telefonu, chyba nieświadomy, że nie podłączył jeszcze słuchawek.
A przynajmniej chciała wierzyć, że tutaj ludzie znają zasady dobrego wychowania i przebywania w publicznej przestrzeni lepiej, niż jej rodacy w ukochanej stolicy.
Popularna piosenka, całkiem dobra do tańca, rozbrzmiała na ulicy niedaleko dworca kolejowego. Zaśmiała się znowu.
Nikt mnie tu jeszcze nie zna, a przystanek jest prawie pusty, co mi szkodzi.
Śmiejąc się, zaczęła się obracać wokół siebie, udając, że umie tańczyć. Pierwszy obrót. Drugi. Trzeci. Zaczynało kręcić jej się w głowie. Czwarty. Śmiała się głośno, to chyba naprawdę przez to słońce. Piąty. Szós… zderzenie.
Wylądowała tyłkiem na chodniku, natychmiast otwierając oczy i rozglądając się wokół. Naprzeciwko Majki klęczał młody chłopak, chyba trochę zbyt chudy w stosunku do swojego wzrostu, z drogimi słuchawkami na uszach i wściekłym wyrazem twarzy.
– Cholera – syknęła, odruchowo używając polskiego.
– Kurwa – zaklął on, po niemiecku, z charakterystycznym, austriackim akcentem. – Co ty, wariatko, robisz?
Cały jej wcześniejszy strach się gdzieś ulotnił, była po prostu, po ludzku poirytowana. Siedzeniem na chodniku, co wcale nie było spełnieniem jej marzeń, wściekłą miną tego chłopaka przed nią, tym, że akurat nadjechał jej tramwaj i nie zdążyłaby do niego wskoczyć, słońcem znowu świecącym jej prosto w oczy.
A Majka od zawsze dziwnie reaguje na ostre światło.
– Tańczę – burknęła. – Nie biega się po przystankach.
– A tym bardziej się na nich nie tańczy – odparł, wstając z kolan i przegarniając dłonią ciemne włosy. – Wariatka, skąd tyś się urwała?
Zmrużyła oczy.
– Z twoich koszma…APSIK! …rów.
Właśnie dlatego nienawidziła ostrego słońca. Głupia, dziwna relacja między nosem i źrenicami, które zamiast się po prostu, po ludzku zwężać, wysyłają sygnał KICHAĆ.
Szatyn roześmiał się, poprawiając słuchawki na uszach.
– To lepiej tam wracaj – mruknął. Spojrzał na nią z góry, uśmiechając się lekko. Domyślała się, jak musiała wyglądać, nadal siedząc na tym brudnym chodniku, mrużąc oczy i usiłując powstrzymać kolejne kichnięcia, lewą ręką na oślep próbując namacać walizkę i stojący obok niej plecak, a prawą masując obolały od upadku pośladek.
– Z chęcią, bo przez ciebie uciekł mi tramwaj – stęknęła, mozolnie podnosząc się na nogi.
– Bo na mnie lecisz. Jak wszystkie.
Poruszył brwiami i odbiegł, pozostawiając po sobie pomieszany zapach potu i drogiego żelu pod prysznic.
– Nie lecę, tylko wleciałam! Niechcący! – wrzasnęła za nim, ale już jej nie słyszał.
Chłopak, który włączył muzykę, zaczął bić jej brawo. Westchnęła i dygnęła lekko, łapiąc się za brzeg cienkiej kurtki i unosząc go jak skraj sukienki.
– Znokautować mistrza świata i jeszcze go ochrzanić za to, że uciekł ci tramwaj. Dziewczyno, jesteś moją bohaterką – roześmiał się. – Tobias jestem.
– Majka – uścisnęła wyciągniętą dłoń, lewą ręką podtrzymując plecak położony na walizce. – Miło mi cię… Mój tramwaj! Muszę lecieć!
Zabrała plecak, walizkę, poprawiła wiszącą na ramieniu torbę i wskoczyła przez ostatnie drzwi do pojazdu. Znalazła wolne miejsce, usiadła i odetchnęła z ulgą. Teraz tylko wysiąść na odpowiednim przystanku.
Zaraz, chwila… Jak to znokautowałam mistrza świata?

I gotta take a risk, take a chance, make a change

Koflerstrasse, przynajmniej tak twierdzi karteczka, to miejsce, gdzie spędzę najbliższe kilka miesięcy.
 Niedawno wyremontowana kamieniczka, trzecie piętro, mieszkanie numer trzynaście. Kiedyś lubiłam trzynastki, były moją szczęśliwą liczbą. Potem był trzynasty marca i gabinet numer trzynaście, koszmarnie złe wieści i wszystko się zmieniło.
Wrócił strach, stałam przed drzwiami do budynku, wpatrując się w namazany na karteczce adres i kod do domofonu i nie byłam w stanie się poruszyć. Sparaliżowało mnie.
Nowy start, nowi ludzie, wszystko nagle było nowe wokół mnie. Nie lubiłam zmian, a w ostatnich miesiącach wszystko wokół mnie się zmieniało, wirowało, a ja nie mogłam tego zatrzymać. Ten wyjazd był jednym z niewielu przełomowych momentów, które wydarzyły się w moim życiu z mojej woli, a nie wbrew niej. Chciałam wyjechać, chciałam wyrwać się z małego, rodzinnego miasta i wielkiej stolicy, chciałam wyrwać się z Polski, zacząć coś nowego, chociaż na pół roku, może rok. Odpocząć, zapomnieć, pozwolić opaść emocjom i wyciszyć się wspomnieniom.
Tak, bałam się. Ale przecież po to przyjechałam do Innsbrucka, żeby stawić czoła moim lękom.
Przede wszystkim samotności.

Out of the darkness and into the sun
But I won’t forget all the ones that I love

Wcisnęła kolejno numer mieszkania, kratkę i czterocyfrowy kod dostępu. Domofon zapikał głośno. Chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi, próbując pohamować drżenie dłoni.
– Nie masz się czego bać, Majka – mruknęła sama do siebie.
Powoli weszła po schodach na trzecie piętro, z wysiłkiem ciągnąc za sobą wypchaną walizkę i pomstując pod nosem na brak jakiejkolwiek windy. Wejście do mieszkania, które miało być jej domem przez najbliższe kilka miesięcy, opatrzone było mosiężnym numerkiem i fantazyjną kołatką. Niepewnie zastukała do drzwi i cofnęła się o krok, przygryzając wargi.
Otworzyła jej uśmiechnięta szeroko kobieta koło sześćdziesiątki, wysoka, zadbana, wyciągając w moją stronę ręce w ciepłym geście.
– Maja, tak? – zapytała z tym charakterystycznym, austriackim akcentem. Kiwnęła głową.
– Tak, dzień dobry. Dziękuję, że mogę u pani… cioci mieszkać – poprawiła się. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, wychodząc na korytarz i chwytając rączkę walizki.
– Wchodź do mieszkania, nie stój tak na klatce, zrobię herbatę, coś do jedzenia, porozmawiamy sobie… – Mówiła szybko, ciepłym, przyjemnym tonem. – I żadna pani ani ciocia, tylko Agnes, po prostu. No chodź, rozgość się.
Posłusznie wkroczyła za nią do przytulnego mieszkania, z każdym krokiem czując, jak coraz bardziej się uśmiecha, a coraz mniej się boi.
Poprowadziła Majkę do niewielkiej, jasnej kuchni, z dużym oknem, z którego rozciągał się widok na miasto i górujące nad nim szczyty Alp. Usiadła na krześle, rozglądając się z ciekawością. Po chwili Agnes postawiła przede nią talerz kanapek i gorącą herbatę.
– Dziękuję – mruknęła, owijając palce wokół rozgrzanego kubka. Ciotka usiadła naprzeciw blondynki, przyglądając jej się uważnie.
– Więc… opowiesz mi coś o sobie? – spytała.
– Studiuję germanistykę, właściwie to pierwszy stopień już skończyłam, a przed magisterką chciałam zrobić sobie rok przerwy. Pomyślałam, że fajnie byłoby przez ten czas poznać jakiś kraj związany ze studiami, mama powiedziała, że mamy rodzinę w Innsbrucku, zadzwoniła do cioci… znaczy do ciebie, Agnes, ty się zgodziłaś, żebym przez chwilę z tobą pomieszkała… No i jestem tutaj – zakończyła, nieco niezręcznie, uśmiechając się krzywo. Agnes odpowiedziała szerokim uśmiechem, przesuwając nieco w jej stronę talerz z kanapkami.
– Jedz, na pewno jesteś głodna po podróży – powiedziała. – Mam nadzieję, że będzie ci się tu dobrze mieszkało.
– Postaram się jak najszybciej znaleźć pracę, a wtedy jakiś pokój, żeby nie siedzieć ci na głowie. Do tego czasu oczywiście zwrócę za rachunki i wszelkie koszty mojego pobytu tutaj – odparła Majka. Agnes zaśmiała się, kręcąc głową.
– Możesz mieszkać, ile tylko chcesz, to mieszkanie jest i tak za duże na jedną osobę. Okolica jest spokojna, sąsiedzi bardzo mili. Niedawno wprowadził się taki młody chłopak, piętro wyżej, bezpośrednio nad nami. Dziwny jakiś taki, chociaż miły, nie można powiedzieć. Dużo biega, czasami głośno słucha muzyki, małomówny trochę. Zresztą, sama się przekonasz, poznasz wszystkich, zadomowisz się – uśmiechnęła się ciepło. – Zjadłaś? Świetnie. Chodź, pokażę ci twój pokój.
Poprowadziła ją do niewielkiego pomieszczenia sąsiadującego z kuchnią. W środku było przytulnie, na brzoskwiniowych ścianach wisiały zdjęcia alpejskich krajobrazów. Na wprost drzwi, pod oknem, stało solidne, drewniane biurko i proste krzesło. Po prawo znajdował się nieduży regał z szafą na ubrania, po lewo stało pojedyncze łóżko, nakryte narzutą w ciemnoczerwone kwiaty.
– Mam nadzieję, że ci się podoba – odezwała się Agnes.
– Jest pięknie – odparła dziewczyna, uśmiechając się szeroko. Ciotka poklepała ją lekko po plecach i po chwili przyciągnęła pod drzwi pokoju jej walizkę.
– Proszę, rozgość się, rozpakuj. Ja muszę wyjść do sklepu, pozałatwiać kilka spraw. Klucze od domu leżą na półce pod lustrem, w przedpokoju. Czuj się jak u siebie w domu.
Po chwili drzwi trzasnęły w przedpokoju. Majka z westchnieniem opadła na łóżko, wbijając wzrok w sufit.
Nowe miejsce, nowy rozdział. Nowe życie? Być może. Sięgnęła po telefon i wybrała znajomy numer telefonu.
Odebrała po chwili.
– Maja?
– Cześć, mamo – rzuciła do słuchawki. – Już dotarłam, wszystko w porządku. Agnes jest bardzo miła.
– Cieszę się – odparła, głosem jakby nabrzmiałym od łez. Wiem przecież, jej też nie jest łatwo. Nikomu z nas nie jest łatwo po tym wszystkim.
– Kocham cię, mamuś – powiedziała Majka. – Odezwę się jutro wieczorem, na skype’ie, pogadamy sobie dłużej.
– Ja ciebie też kocham. I… Maju… Trzymaj się tam.
– Ty też.
Rozłączyła się. Trzymać się? Trzymam się od zawsze. Ktoś przecież musi.
Z kieszeni spodni wygrzebała pomięte zdjęcie, towarzyszące jej na każdym kroku przez ostatnie kilka miesięcy. Pamiątka z dzieciństwa, cała, wesoła rodzina uwieczniona na fotografii. Szczęście zatrzymane w czasie.

– Nie zapomnę – mruknęła do pomiętego kawałka papieru. – Nigdy.

~*~
No to ruszamy. I oby teraz jakoś poszło.
Stresik jest, nie powiem, i najchętniej sprawdzałabym wszystko jeszcze z pięćdziesiąt razy, ale obiecałam sobie, że będzie dziś. Bo kiedy, jak nie 22?
Alles gute.