Wrócę, bo kocham Majkę i Gregora.
A teraz bywam TU, bo muszę się wypisać bez sensu.

środa, 8 lutego 2017

[02] Oszukany przez wszystkich


Denerwuję się.
Spojrzenie w dół, tak dobrze znany mi widok. Tyle razy patrzyłem na to z lekkim uśmiechem, skoncentrowany, pewny siebie.
Tak bardzo chciałbym wrócić do tamtych czasów. Tak bardzo chciałbym odzyskać to, co straciłem, częściowo przez własną głupotę.
Ale czasu nie da się cofnąć, ze szczytu spadłem na samo dno, zniszczyłem życie kogoś, kogo kochałem, stałem się pośmiewiskiem, błaznem, głupcem. Głupimi decyzjami, a właściwie jedną głupią decyzją, od której wszystko się zaczęło, zepsułem wszystko, co tak mozolnie układałem praktycznie przez całe swoje życie.
Spojrzałem przez wielkie okno na miasto, które przecież kocham, które od dawna jest moim domem. A centrum tego domu zawsze było miejsce, w którym stałem, moja ukochana, święta Bergisel, jej charakterystyczna sylwetka, wieża, przeciwstok, cmentarz, który widać z belki startowej. Moje miejsce na ziemi. Tu zawsze czułem się najlepiej, najbezpieczniej, najspokojniej. Tu oświadczyłem się ukochanej, tu zawsze przychodziłem pomyśleć, kiedy miałem jakikolwiek problem. Moje miejsce, moja wspaniała, majestatyczna Bergisel.
Czas przeszły. Już nie ma pewności, już nie ma spokoju. W zasadzie nic już nie ma. Kupiłem mieszkanie tutaj, w Innsbrucku, wyprowadziłem się z Rumy, bo Innsbruck daje mi większą anonimowość. Nadal wszyscy mnie znają, ale przywilejem dużych miast jest wzajemna ignorancja społeczności. Coś, czego nagle bardzo potrzebuję. Być niewidzialnym.
Od kilku miesięcy szukam w sobie siły, by wrócić, bo przecież o niczym innym nie marzę. Ale niczego się tak bardzo nie boję. Presja oczekiwań przytłacza. Przecież ja powinienem zawsze wygrywać, zawsze być na szczycie. A co, jeśli już nie potrafię? Nie, jeśli nie mam kogoś, komu mógłbym dedykować każde moje zwycięstwo?
Chyba najbardziej przytłacza mnie właśnie samotność, ta ostentacyjna nieobecność, cisza, pustka. Nie umiem być sam, a teraz nie mam wyboru.
Udaję, że sobie radzę, że wracam, krok po kroku, że już się nie mogę doczekać. Udaję, że się nie boję i udaję, że nie przeszkadza mi zbyt duże i zbyt ciche mieszkanie. Że wszystko jest w porządku, że nie wzrusza mnie już ta samotność.
Udaję, bo udawanie mam już chyba we krwi, opanowane do perfekcji. Oszukiwanie innych. Granie swojej roli, zakładanie kolejnych masek. Bo tak jest prościej, niż tłumaczyć każdemu, dlaczego wcale nie jest w porządku. Dlaczego wcale nie jest ze mną dobrze.
Odwrócił się od okna, przymykając oczy. Doskonale znany mu widok, na który nie mógł już patrzeć. Pokryty igielitem zeskok, po którym sunął właśnie jakiś dzieciak, dopiero uczący się skoków na skoczni o takim rozmiarze. Idzie młodość. Może to już czas odsunąć się na stałe? Zrobić miejsce tym młodym, zdolnym? Jest ich przecież coraz więcej, nie tylko w tym kraju. Może to już czas, może nie powinien był zawieszać kariery, tylko od razu ją zakończyć?
– Skaczesz?
Krótkie pytanie, pozornie proste. Krótka odpowiedź, tak lub nie. A on znowu zaczął się wahać.
– Jeszcze nie dziś – mruknął w końcu, zerkając znowu przez okno na igielitowy zeskok. – Wolę uważać na tę nogę.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Łatwiej powiedzieć, że obawiam się odnowienia kontuzji, niż że paraliżuje mnie strach przed powrotem. A jeszcze bardziej niż powrotu, boję się kolejnych porażek. Ale tego nikt przecież nie wie.

And somehow you've got everybody fooled.

Muzyka dobiegająca z mieszkania niżej nie była jakoś szczególnie głośna, ale przerywała ciszę, której tak bardzo pragnął. Przewrócił oczami, kiedy po raz kolejny usłyszał pierwsze nuty popularnej piosenki Emeli Sandé. Kiedyś lubił ten utwór. Kiedyś lubiła go jego narzeczona.
Westchnął cicho, wpatrując się w ścianę wypełnioną zdjęciami z Norwegii. Ukochany kraj, zaraz po Austrii. Planowali tam podróż poślubną. Cholera, Schlierenzauer, nie rozklejaj się tu jak baba.
Piosenka cały czas rozbrzmiewała w mieszkaniu pod nim, drażniąc, zakłócając spokój, którego tak pragnął. Ponownie westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu w poszukiwaniu pilota od telewizora. Włączył urządzenie, wypełniając pokój dźwiękami jakiegoś kiepskiego amerykańskiego serialu. Opadł na kanapę, przymykając oczy. Tęsknił za ciszą, ale jednocześnie się jej obawiał.
Cisza zmuszała do myślenia, a on za wszelką cenę starał się go ostatnio unikać.
Miał ochotę trzasnąć drzwiami własnego mieszkania, zejść piętro niżej i nawrzeszczeć na tego, kto w kółko puszczał tę cholerną piosenkę, ktokolwiek to był. Miał ochotę spakować walizkę, trzasnąć drzwiami, wyjechać do Norwegii i przez najbliższe pół roku udawać, że nie istnieje. Miał ochotę cofnąć czas i wszystko zmienić.
Zamiast tego zagryzł wargi i pogłośnił telewizor, bezskutecznie usiłując zagłuszyć dobiegającą z dołu muzykę.
Bał się. Bał się ciszy, chociaż ją kochał. Bał się jej, chociaż w tamtym momencie tak bardzo irytował go jej brak. Cisza kojarzyła mu się z chwilami siedzenia na belce i potem lotu, kiedy wyłączał się na otoczenie, nie słyszał wrzawy na trybunach, był tylko on, jego narty, wiatr, jego sport, jego miłość, jego życie. Wszystko, co umiał, wszystko, kim był, definiowało się w tych dwóch głupich deskach rozłożonych w kształt litery V. Tak myślał przez wiele lat swojego życia, praktycznie od zawsze, odkąd tylko zaczął trenować i pokochał skoki. Potem w jego życiu i sercu pojawiła się blondynka z szerokim uśmiechem i piegowatym nosem, a on dedykował jej każdy swój sukces. Dzięki niej i dzięki skokom wiedział, że żyje, wiedział, po co żyje i wiedział, co robić, żeby dalej żyć.
A potem wszystko się rozpieprzyło i został z niczym.
Zaklął pod nosem, ponownie sięgając po pilota i wyłączając telewizor.
– Przestań się nad sobą użalać i rusz dupę – warknął, patrząc na swoje odbicie w zgaszonym ekranie.
Bieganie zawsze było jednym z jego ulubionych sposobów na uspokojenie myśli. Ból zmęczonych mięśni skutecznie zagłuszał natrętny głosik w jego głowie. Poszedł do sypialni, niechętnie zerkając na sporą kupkę ubrań leżącą w kącie pomieszczenia.
Cholera, trzeba zrobić pranie.
Nadal nie mógł się przyzwyczaić do pamiętania o tak przyziemnych rzeczach. Tym zajmowała się jego narzeczona.
Wyciągnął z szafki względnie czyste dresy i zamienił na nie znoszone dżinsy, w międzyczasie rozglądając się za swoimi przesadnie dużymi słuchawkami do telefonu. Dostrzegł je na komodzie, wziął do ręki i z westchnieniem zauważył niewielką rysę. Musiała powstać, kiedy ostatnio wpadł na przystanku na tę wariatkę.
Muzyka na dole ucichła, ale Gregor nie zamierzał zmieniać z tego powodu planów. Wepchnął telefon do kieszeni spodni, wsunął słuchawki na uszy, założył adidasy i wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą drzwi z głośnym trzaśnięciem.
Zbiegał po schodach z najwyższego, czwartego piętra kamienicy, wpatrując się w ekran telefonu, szukając odpowiedniej listy piosenek w aplikacji, nie zwracając uwagi na otoczenie.
Cholera, gdzieś musi być coś, czego nie słuchałem razem z Sandy.
Wreszcie znalazł odpowiednią playlistę. Uśmiechnął się pod nosem, wpinając kabel w wejście w telefonie i stuknął w ekran, włączając muzykę.
Zupełnie niepotrzebnie. Drugi raz w ciągu tygodnia wylądował na kolanach, telefon wypadł mu z ręki i potoczył się po schodach na drugie piętro.
– I mamy, cholera, komplet do porysowanych słuchawek – jęknął. Podniósł głowę, napotykając wściekłe spojrzenie brązowych oczu.
– Moja szarlotka, baranie! – warknęła stojąca przed nim dziewczyna. Dopiero zauważył, że klęczy w okolicy resztek całkiem apetycznie pachnącego ciasta. A wrzeszcząca na niego nowa sąsiadka to…
– Wariatka z przystanku – zauważył, podnosząc się i wycierając ręce o spodnie.
– We własnej wściekłej osobie – odparła dziewczyna, opierając dłonie o biodra i patrząc na Gregora wyzywająco. – Nie biega się po klatkach schodowych… wariacie.
Zerknął na schody, upewniając się, że nikt jeszcze nie ukradł mu telefonu i uśmiechnął się lekko, przekornie, patrząc na poirytowanie stojącej przed nim wariatki.
– A kto normalny lata po całym bloku z ciastem w rękach? I to w jakimś plastikowym pudełku, a nie na talerzu, jak normalni ludzie?
– Chciałam zanieść powitalne ciasto chłopakowi spod siedemnastki, skoro teraz tu mieszkam, a on też niedawno się wprowadził. A zresztą to nie twoja sprawa, co robię ze swoją prywatną szarlotką – prychnęła, zabawnie marszcząc brwi.
Uśmiechnął się znowu, ale tym razem inaczej, łagodniej.
– Dzięki – mruknął. Rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Za co?
– Chłopak spod siedemnastki, Gregor, miło mi.
Wyciągnął w jej stronę rękę, uścisnęła ją po chwili wahania.
– Majka. Nie tak wyobrażałam sobie zawieranie znajomości z nowymi sąsiadami.
Wzruszył ramionami, uśmiechając się lekko. Była ładna, miała ciepły, melodyjny głos i, jak zdążył zauważyć, niezły gust muzyczny. I chyba piekła dobre ciasta.
Hamuj, Schlierenzauer, nieważne, że blondynki są w twoim typie.
– Da się uratować trochę tej szarlotki? – spytał, unosząc brwi. Roześmiała się cicho.
– Pod jednym warunkiem – odparła, robiąc złośliwą minę. – Daj mi namiary na swoją kosmetyczkę, bo twoje brwi są ZABÓJCZE.

Siedzieli w kuchni, na niewygodnych, eleganckich krzesłach, dojadając resztki szarlotki i popijając kawę z mlekiem. Niewiele mówili, głównie zerkali na siebie ukradkiem, przyglądając się sobie badawczo.
– Lepiej pieczesz niż tańczysz – mruknął Gregor, otrzepując dłonie z okruszków. Prychnęła cicho, patrząc na niego z irytacją w brązowych oczach.
– Spadaj, tańczę całkiem nieźle – odparła, wydymając wargi. – Słuchaj, chłopaku spod siedemnastki, skoro już ustaliliśmy, że jesteś debilem z przystanku, mam do ciebie jedno pytanie.
– Zamieniam się w słuch – powiedział, z trudem powstrzymując śmiech. Bawił go sposób bycia dziewczyny, złośliwe uwagi i udawane obrażanie się.
– Jesteś mistrzem świata w jakiej dyscyplinie?
Nie takiego pytania się spodziewał. Zamarł, zatrzymując rękę z kubkiem w połowie drogi do ust, przygryzając nerwowo dolną wargę.
Mistrz świata, no tak. Zdążyłeś już o tym zapomnieć, Schlierenzauer, bo tak strasznie się boisz, że nigdy nie dorównasz temu staremu Gregorowi.
– Skąd wiesz? – odpowiedział pytaniem na pytanie, bo nie chciał mówić o dyscyplinie, o sukcesach, o całej tej przeszłości. Tak bardzo się tego bał. Jak dziecko, które w wielkim sklepie zgubiło swoją mamę, on zgubił samego siebie, swoją pasję, swój talent, i nie mógł tego wszystkiego odnaleźć.
– Wtedy na przystanku, jakiś chłopak pogratulował mi znokautowania mistrza świata. A nikogo innego nie walnęłam.
– Skoki narciarskie – mruknął po chwili, niemalże kuląc się pod naporem jej pytającego spojrzenia. – Indywidualnie tylko raz zdobyłem mistrzostwo, na dużej skoczni. No i raz w lotach, na mamucie.
– Jak dla mnie to wszystkie te skocznie są całkiem duże – parsknęła blondynka. Zaśmiał się cicho.
– Nie masz pojęcia o tym sporcie, co?
– Wiem, że jesteście wariatami, że Małysz był dobry i że jesteś mistrzem świata – odparła, uśmiechając się przekornie. Przewrócił oczami, nieudolnie ukrywając swoje rozbawienie.
– Dobra, twoja kolej. Opowiedz mi, jak wylądowałaś na tamtym przystanku.
– Wyszłam z dworca i przeszłam przez ulicę – mruknęła, nagle jakby zamykając się w sobie.
– A jak wylądowałaś na dworcu? – spytał. Przewróciła oczami, dokładnie w taki sam sposób, jak przed chwilą Gregor.
– Dojechałam pociągiem.
Prychnął, odstawiając kubek na blat stołu.
– Słuchaj, nie chcesz mówić, to nie mów, ale skoro wpakowałaś się do mnie z ciastem…
– … a ty wpakowałeś mi się w to ciasto… – weszła mu w słowo.
– … to myślałem, że chcesz się poznać. A to działa w dwie strony.
Westchnęła cicho, wbijając wzrok w okruszki rozrzucone na talerzyku, jakby szukała w nich odpowiedzi. Nagle wydawała się być zupełnie inna, już nie złośliwa i pewna siebie. Milczał, dawał jej czas.
– Przyjechałam z Polski, tu zamieszkałam z moją ciotką, Agnes. Zamierzam poszukać jakiejś pracy, pobyć tu pół roku, może rok, zależy, jak się wszystko ułoży.
– Dlaczego tu przyjechałaś?
Tym razem nie wahała się przed odpowiedzią.
– Uciekłam. Ale nie pytaj mnie, od czego.
– Ucieczka nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Wiesz o tym – zauważył. Uśmiechnęła się krzywo.
– Tak, wiem. Ale nie było lepszego.
Zamilkła, wpatrzyła się w okno, przez które widać było piękne szczyty Alp. Przyglądał jej się z uwagą, próbując poukładać w głowie splątane myśli.
Zaskoczyła go, już kilkakrotnie, mimo że właściwie znali się od kilkudziesięciu minut. Przeskakiwała pomiędzy nastrojami, nagle, bez ostrzeżenia, śmiała się, nagle poważniała, by po chwili zaskoczyć go złośliwą uwagą, na którą nie znajdował odpowiedzi. Intrygowała.
– A ty? Nie powinieneś mieć jakichś treningów, czegokolwiek? Może właśnie szedłeś, a ja ci przeszkodziłam? Przeszkadzam ci, prawda? – Prędko wyrzucała z siebie słowa, jakby chciała zamaskować, wymazać z jego pamięci to, co powiedziała kilka minut wcześniej. Jakby chciała przed nim udawać, że nie uciekła, chociaż sama się do tego przyznała.
Roześmiał się, pokręcił przecząco głową.
– Ostatnio… niewiele trenuję – odparł.
– Dlaczego? – spytała, patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechnął się krzywo, podobnym uśmiechem, jak ona kilka minut wcześniej.
– Uciekłem. Ale nie pytaj mnie, dlaczego – wyjaśnił, z premedytacją powtarzając jej słowa. Zaśmiała się.
Brązowe oczy błyszczały w bladej twarzy. Gregor pomyślał nagle, że chciałby zrobić jej kilka zdjęć.
– Ktoś kiedyś mi powiedział, że ucieczka nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem – zauważyła. Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Musiał być bardzo mądry – odparł. Majka przygryzła lekko dolną wargę.
– Nie, nie wydaje mi się, to raczej idiota – powiedziała, uśmiechając się złośliwie. – Będę się zbierać. Może jednak potrenujesz trochę, czy coś. Albo popatrzysz w swoje odbicie w lustrze, myśląc o tym, jaki jesteś wspaniały.
Zaśmiał się, wstając, odprowadził dziewczynę do drzwi.
– Wpadnij kiedyś – powiedział. – Albo ja wpadnę do ciebie.
Kiwnęła głową, chwytając za klamkę.
– Wiesz, gdzie mieszkam? Trafisz czy zostawić ci mapkę na wszelki wypadek? – spytała, robiąc niewinną minę. Pokręcił głową z dezaprobatą.
– Czekaj, mam jeszcze jedno pytanie. – Uniosła brwi. – O co ci chodziło z tymi brwiami, co?
Tym razem to ona się roześmiała, zabawnie mrużąc oczy.
– No bo są takie… idealne. I chciałam ci się odgryźć za tę wariatkę.
– Cały jestem idealny – odparł, uśmiechając się szeroko. Mrugnęła do niego, otwierając drzwi i wychodząc na klatkę schodową. Po chwili słyszał już tylko tupot stóp na schodach i szczęknięcie zamka piętro niżej.

Jestem idiotą.
Otulam się ciemnością pokoju, wpatrzony w smugę delikatnego światła księżyca wpadającą przez uchylone okno. Cisza, znowu cisza, zawsze cisza. Jedyne, co mam.
Miałem okazję wreszcie się komuś wygadać. Komuś, kto mnie nie zna, nie oceniałby mnie przez pryzmat mojej przeszłości, moich sportowych dokonań i prywatnych błędów. Miałem okazję, bo ta wariatka z przystanku upiekła świetne ciasto i przyszła do mnie, rozmawialiśmy, szczerze, bez wysiłku, jakbyśmy znali się od lat. Dużo milczeliśmy, ale to milczenie nie było między nami niezręczne.
Majka ma śliczne oczy.
Miałem okazję i jej nie wykorzystałem, bo boję się przyznać, że nie jestem tak idealny, jak przez lata się wszystkim wydawało.
Oszukuję, gram, udaję, to wychodzi mi najlepiej. Przed wszystkimi. Przed tymi, którzy znają mnie tylko jako zwycięzcę i tylko zwycięstw ode mnie oczekują. Przed tymi, którzy widzieli wszystkie moje upadki i pomagali mi się z nich podnieść. Przed tymi, którzy nie wiedzą o mnie nic. Udaję, nie umiem inaczej. Bo w oczach innych zawsze byłem idealny, genialny, nieporuszony. I nie umiem żyć inaczej.
A potem siedzę w ciszy, w ciemności, wściekły na siebie i nie umiem się odnaleźć w tym świecie, w którym wszystko ma wady i nikt nie jest idealny. Nawet ja. Szczególnie ja.
Piętro niżej rozbrzmiała piosenka, ta sama, którą słyszałem wtedy, zanim poznałem Majkę. Ale tym razem nie słyszałem muzyki, docierał do mnie tylko głos wokalistki. Głos, który nie należał do Emeli Sandé.
Uśmiechnąłem się lekko. Każdy ma jakiś talent.


No flaws when you're pretending.

~*~
Jak ktoś mnie obserwuje na twitterze to wie, jak wariuję przez to opowiadanie. A jeśli nie, to... ma szczęście, że nie czyta tych bredni, które tam wypisuję.
Gregor, kartoflu, wracaj szybko!