Denerwuję się.
Spojrzenie w dół, tak dobrze znany mi widok. Tyle razy patrzyłem na to z
lekkim uśmiechem, skoncentrowany, pewny siebie.
Tak bardzo chciałbym wrócić do tamtych czasów. Tak bardzo chciałbym
odzyskać to, co straciłem, częściowo przez własną głupotę.
Ale czasu nie da się cofnąć, ze szczytu spadłem na samo dno, zniszczyłem
życie kogoś, kogo kochałem, stałem się pośmiewiskiem, błaznem, głupcem. Głupimi
decyzjami, a właściwie jedną głupią decyzją, od której wszystko się zaczęło,
zepsułem wszystko, co tak mozolnie układałem praktycznie przez całe swoje
życie.
Spojrzałem przez wielkie okno na miasto, które przecież kocham, które od
dawna jest moim domem. A centrum tego domu zawsze było miejsce, w którym stałem,
moja ukochana, święta Bergisel, jej charakterystyczna sylwetka, wieża,
przeciwstok, cmentarz, który widać z belki startowej. Moje miejsce na ziemi. Tu
zawsze czułem się najlepiej, najbezpieczniej, najspokojniej. Tu oświadczyłem
się ukochanej, tu zawsze przychodziłem pomyśleć, kiedy miałem jakikolwiek
problem. Moje miejsce, moja wspaniała, majestatyczna Bergisel.
Czas przeszły. Już nie ma pewności, już nie ma spokoju. W zasadzie nic
już nie ma. Kupiłem mieszkanie tutaj, w Innsbrucku, wyprowadziłem się z Rumy,
bo Innsbruck daje mi większą anonimowość. Nadal wszyscy mnie znają, ale
przywilejem dużych miast jest wzajemna ignorancja społeczności. Coś, czego
nagle bardzo potrzebuję. Być niewidzialnym.
Od kilku miesięcy szukam w sobie siły, by wrócić, bo przecież o niczym
innym nie marzę. Ale niczego się tak bardzo nie boję. Presja oczekiwań
przytłacza. Przecież ja powinienem zawsze wygrywać, zawsze być na szczycie. A
co, jeśli już nie potrafię? Nie, jeśli nie mam kogoś, komu mógłbym dedykować
każde moje zwycięstwo?
Chyba najbardziej przytłacza mnie właśnie samotność, ta ostentacyjna
nieobecność, cisza, pustka. Nie umiem być sam, a teraz nie mam wyboru.
Udaję, że sobie radzę, że wracam, krok po kroku, że już się nie mogę
doczekać. Udaję, że się nie boję i udaję, że nie przeszkadza mi zbyt duże i
zbyt ciche mieszkanie. Że wszystko jest w porządku, że nie wzrusza mnie już ta
samotność.
Udaję, bo udawanie mam już chyba we krwi, opanowane do perfekcji.
Oszukiwanie innych. Granie swojej roli, zakładanie kolejnych masek. Bo tak jest
prościej, niż tłumaczyć każdemu, dlaczego wcale nie jest w porządku. Dlaczego
wcale nie jest ze mną dobrze.
Odwrócił się od okna, przymykając oczy. Doskonale znany mu widok, na
który nie mógł już patrzeć. Pokryty igielitem zeskok, po którym sunął właśnie
jakiś dzieciak, dopiero uczący się skoków na skoczni o takim rozmiarze. Idzie
młodość. Może to już czas odsunąć się na stałe? Zrobić miejsce tym młodym,
zdolnym? Jest ich przecież coraz więcej, nie tylko w tym kraju. Może to już
czas, może nie powinien był zawieszać kariery, tylko od razu ją zakończyć?
– Skaczesz?
Krótkie pytanie, pozornie proste. Krótka odpowiedź, tak lub nie. A on znowu
zaczął się wahać.
– Jeszcze nie dziś – mruknął w końcu, zerkając znowu przez okno na
igielitowy zeskok. – Wolę uważać na tę nogę.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Łatwiej powiedzieć, że obawiam się
odnowienia kontuzji, niż że paraliżuje mnie strach przed powrotem. A jeszcze
bardziej niż powrotu, boję się kolejnych porażek. Ale tego nikt przecież nie
wie.
And
somehow you've got everybody fooled.
Muzyka dobiegająca z
mieszkania niżej nie była jakoś szczególnie głośna, ale przerywała ciszę,
której tak bardzo pragnął. Przewrócił oczami, kiedy po raz kolejny usłyszał
pierwsze nuty popularnej piosenki Emeli Sandé. Kiedyś lubił ten utwór. Kiedyś
lubiła go jego narzeczona.
Westchnął cicho,
wpatrując się w ścianę wypełnioną zdjęciami z Norwegii. Ukochany kraj, zaraz po
Austrii. Planowali tam podróż poślubną. Cholera,
Schlierenzauer, nie rozklejaj się tu jak baba.
Piosenka cały czas
rozbrzmiewała w mieszkaniu pod nim, drażniąc, zakłócając spokój, którego tak
pragnął. Ponownie westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu w poszukiwaniu
pilota od telewizora. Włączył urządzenie, wypełniając pokój dźwiękami jakiegoś
kiepskiego amerykańskiego serialu. Opadł na kanapę, przymykając oczy. Tęsknił
za ciszą, ale jednocześnie się jej obawiał.
Cisza zmuszała do
myślenia, a on za wszelką cenę starał się go ostatnio unikać.
Miał ochotę trzasnąć
drzwiami własnego mieszkania, zejść piętro niżej i nawrzeszczeć na tego, kto w
kółko puszczał tę cholerną piosenkę, ktokolwiek to był. Miał ochotę spakować
walizkę, trzasnąć drzwiami, wyjechać do Norwegii i przez najbliższe pół roku
udawać, że nie istnieje. Miał ochotę cofnąć czas i wszystko zmienić.
Zamiast tego zagryzł
wargi i pogłośnił telewizor, bezskutecznie usiłując zagłuszyć dobiegającą z
dołu muzykę.
Bał się. Bał się
ciszy, chociaż ją kochał. Bał się jej, chociaż w tamtym momencie tak bardzo
irytował go jej brak. Cisza kojarzyła mu się z chwilami siedzenia na belce i
potem lotu, kiedy wyłączał się na otoczenie, nie słyszał wrzawy na trybunach,
był tylko on, jego narty, wiatr, jego sport, jego miłość, jego życie. Wszystko,
co umiał, wszystko, kim był, definiowało się w tych dwóch głupich deskach
rozłożonych w kształt litery V. Tak myślał przez wiele lat swojego życia,
praktycznie od zawsze, odkąd tylko zaczął trenować i pokochał skoki. Potem w
jego życiu i sercu pojawiła się blondynka z szerokim uśmiechem i piegowatym
nosem, a on dedykował jej każdy swój sukces. Dzięki niej i dzięki skokom
wiedział, że żyje, wiedział, po co żyje i wiedział, co robić, żeby dalej żyć.
A potem wszystko się
rozpieprzyło i został z niczym.
Zaklął pod nosem,
ponownie sięgając po pilota i wyłączając telewizor.
– Przestań się nad
sobą użalać i rusz dupę – warknął, patrząc na swoje odbicie w zgaszonym
ekranie.
Bieganie zawsze było
jednym z jego ulubionych sposobów na uspokojenie myśli. Ból zmęczonych mięśni
skutecznie zagłuszał natrętny głosik w jego głowie. Poszedł do sypialni,
niechętnie zerkając na sporą kupkę ubrań leżącą w kącie pomieszczenia.
Cholera, trzeba zrobić pranie.
Nadal nie mógł się
przyzwyczaić do pamiętania o tak przyziemnych rzeczach. Tym zajmowała się jego
narzeczona.
Wyciągnął z szafki
względnie czyste dresy i zamienił na nie znoszone dżinsy, w międzyczasie
rozglądając się za swoimi przesadnie dużymi słuchawkami do telefonu. Dostrzegł
je na komodzie, wziął do ręki i z westchnieniem zauważył niewielką rysę.
Musiała powstać, kiedy ostatnio wpadł na przystanku na tę wariatkę.
Muzyka na dole
ucichła, ale Gregor nie zamierzał zmieniać z tego powodu planów. Wepchnął
telefon do kieszeni spodni, wsunął słuchawki na uszy, założył adidasy i wyszedł
z mieszkania, zamykając za sobą drzwi z głośnym trzaśnięciem.
Zbiegał po schodach z
najwyższego, czwartego piętra kamienicy, wpatrując się w ekran telefonu,
szukając odpowiedniej listy piosenek w aplikacji, nie zwracając uwagi na
otoczenie.
Cholera, gdzieś musi być coś, czego nie
słuchałem razem z Sandy.
Wreszcie znalazł
odpowiednią playlistę. Uśmiechnął się pod nosem, wpinając kabel w wejście w
telefonie i stuknął w ekran, włączając muzykę.
Zupełnie
niepotrzebnie. Drugi raz w ciągu tygodnia wylądował na kolanach, telefon wypadł
mu z ręki i potoczył się po schodach na drugie piętro.
– I mamy, cholera,
komplet do porysowanych słuchawek – jęknął. Podniósł głowę, napotykając
wściekłe spojrzenie brązowych oczu.
– Moja szarlotka,
baranie! – warknęła stojąca przed nim dziewczyna. Dopiero zauważył, że klęczy w
okolicy resztek całkiem apetycznie pachnącego ciasta. A wrzeszcząca na niego
nowa sąsiadka to…
– Wariatka z
przystanku – zauważył, podnosząc się i wycierając ręce o spodnie.
– We własnej wściekłej
osobie – odparła dziewczyna, opierając dłonie o biodra i patrząc na Gregora
wyzywająco. – Nie biega się po klatkach schodowych… wariacie.
Zerknął na schody,
upewniając się, że nikt jeszcze nie ukradł mu telefonu i uśmiechnął się lekko,
przekornie, patrząc na poirytowanie stojącej przed nim wariatki.
– A kto normalny lata
po całym bloku z ciastem w rękach? I to w jakimś plastikowym pudełku, a nie na
talerzu, jak normalni ludzie?
– Chciałam zanieść
powitalne ciasto chłopakowi spod siedemnastki, skoro teraz tu mieszkam, a on
też niedawno się wprowadził. A zresztą to nie twoja sprawa, co robię ze swoją
prywatną szarlotką – prychnęła, zabawnie marszcząc brwi.
Uśmiechnął się znowu,
ale tym razem inaczej, łagodniej.
– Dzięki – mruknął.
Rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Za co?
– Chłopak spod
siedemnastki, Gregor, miło mi.
Wyciągnął w jej stronę
rękę, uścisnęła ją po chwili wahania.
– Majka. Nie tak
wyobrażałam sobie zawieranie znajomości z nowymi sąsiadami.
Wzruszył ramionami,
uśmiechając się lekko. Była ładna, miała ciepły, melodyjny głos i, jak zdążył
zauważyć, niezły gust muzyczny. I chyba piekła dobre ciasta.
Hamuj, Schlierenzauer, nieważne, że blondynki
są w twoim typie.
– Da się uratować
trochę tej szarlotki? – spytał, unosząc brwi. Roześmiała się cicho.
– Pod jednym warunkiem
– odparła, robiąc złośliwą minę. – Daj mi namiary na swoją kosmetyczkę, bo
twoje brwi są ZABÓJCZE.
Siedzieli w kuchni, na
niewygodnych, eleganckich krzesłach, dojadając resztki szarlotki i popijając
kawę z mlekiem. Niewiele mówili, głównie zerkali na siebie ukradkiem,
przyglądając się sobie badawczo.
– Lepiej pieczesz niż
tańczysz – mruknął Gregor, otrzepując dłonie z okruszków. Prychnęła cicho,
patrząc na niego z irytacją w brązowych oczach.
– Spadaj, tańczę
całkiem nieźle – odparła, wydymając wargi. – Słuchaj, chłopaku spod
siedemnastki, skoro już ustaliliśmy, że jesteś debilem z przystanku, mam do
ciebie jedno pytanie.
– Zamieniam się w
słuch – powiedział, z trudem powstrzymując śmiech. Bawił go sposób bycia
dziewczyny, złośliwe uwagi i udawane obrażanie się.
– Jesteś mistrzem
świata w jakiej dyscyplinie?
Nie takiego pytania
się spodziewał. Zamarł, zatrzymując rękę z kubkiem w połowie drogi do ust,
przygryzając nerwowo dolną wargę.
Mistrz świata, no tak. Zdążyłeś już o tym
zapomnieć, Schlierenzauer, bo tak strasznie się boisz, że nigdy nie dorównasz
temu staremu Gregorowi.
– Skąd wiesz? –
odpowiedział pytaniem na pytanie, bo nie chciał mówić o dyscyplinie, o
sukcesach, o całej tej przeszłości. Tak bardzo się tego bał. Jak dziecko, które
w wielkim sklepie zgubiło swoją mamę, on zgubił samego siebie, swoją pasję,
swój talent, i nie mógł tego wszystkiego odnaleźć.
– Wtedy na przystanku,
jakiś chłopak pogratulował mi znokautowania mistrza świata. A nikogo innego nie
walnęłam.
– Skoki narciarskie –
mruknął po chwili, niemalże kuląc się pod naporem jej pytającego spojrzenia. –
Indywidualnie tylko raz zdobyłem mistrzostwo, na dużej skoczni. No i raz w
lotach, na mamucie.
– Jak dla mnie to
wszystkie te skocznie są całkiem duże – parsknęła blondynka. Zaśmiał się cicho.
– Nie masz pojęcia o
tym sporcie, co?
– Wiem, że jesteście
wariatami, że Małysz był dobry i że jesteś mistrzem świata – odparła,
uśmiechając się przekornie. Przewrócił oczami, nieudolnie ukrywając swoje
rozbawienie.
– Dobra, twoja kolej.
Opowiedz mi, jak wylądowałaś na tamtym przystanku.
– Wyszłam z dworca i
przeszłam przez ulicę – mruknęła, nagle jakby zamykając się w sobie.
– A jak wylądowałaś na
dworcu? – spytał. Przewróciła oczami, dokładnie w taki sam sposób, jak przed
chwilą Gregor.
– Dojechałam pociągiem.
Prychnął, odstawiając
kubek na blat stołu.
– Słuchaj, nie chcesz
mówić, to nie mów, ale skoro wpakowałaś się do mnie z ciastem…
– … a ty wpakowałeś mi
się w to ciasto… – weszła mu w słowo.
– … to myślałem, że
chcesz się poznać. A to działa w dwie strony.
Westchnęła cicho,
wbijając wzrok w okruszki rozrzucone na talerzyku, jakby szukała w nich
odpowiedzi. Nagle wydawała się być zupełnie inna, już nie złośliwa i pewna
siebie. Milczał, dawał jej czas.
– Przyjechałam z
Polski, tu zamieszkałam z moją ciotką, Agnes. Zamierzam poszukać jakiejś pracy,
pobyć tu pół roku, może rok, zależy, jak się wszystko ułoży.
– Dlaczego tu
przyjechałaś?
Tym razem nie wahała
się przed odpowiedzią.
– Uciekłam. Ale nie
pytaj mnie, od czego.
– Ucieczka nigdy nie
jest dobrym rozwiązaniem. Wiesz o tym – zauważył. Uśmiechnęła się krzywo.
– Tak, wiem. Ale nie
było lepszego.
Zamilkła, wpatrzyła
się w okno, przez które widać było piękne szczyty Alp. Przyglądał jej się z
uwagą, próbując poukładać w głowie splątane myśli.
Zaskoczyła go, już
kilkakrotnie, mimo że właściwie znali się od kilkudziesięciu minut. Przeskakiwała
pomiędzy nastrojami, nagle, bez ostrzeżenia, śmiała się, nagle poważniała, by
po chwili zaskoczyć go złośliwą uwagą, na którą nie znajdował odpowiedzi. Intrygowała.
– A ty? Nie powinieneś
mieć jakichś treningów, czegokolwiek? Może właśnie szedłeś, a ja ci
przeszkodziłam? Przeszkadzam ci, prawda? – Prędko wyrzucała z siebie słowa,
jakby chciała zamaskować, wymazać z jego pamięci to, co powiedziała kilka minut
wcześniej. Jakby chciała przed nim udawać, że nie uciekła, chociaż sama się do
tego przyznała.
Roześmiał się,
pokręcił przecząco głową.
– Ostatnio… niewiele
trenuję – odparł.
– Dlaczego? – spytała,
patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechnął się krzywo, podobnym uśmiechem, jak ona
kilka minut wcześniej.
– Uciekłem. Ale nie
pytaj mnie, dlaczego – wyjaśnił, z premedytacją powtarzając jej słowa. Zaśmiała
się.
Brązowe oczy
błyszczały w bladej twarzy. Gregor pomyślał nagle, że chciałby zrobić jej kilka
zdjęć.
– Ktoś kiedyś mi
powiedział, że ucieczka nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem – zauważyła.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Musiał być bardzo
mądry – odparł. Majka przygryzła lekko dolną wargę.
– Nie, nie wydaje mi
się, to raczej idiota – powiedziała, uśmiechając się złośliwie. – Będę się
zbierać. Może jednak potrenujesz trochę, czy coś. Albo popatrzysz w swoje
odbicie w lustrze, myśląc o tym, jaki jesteś wspaniały.
Zaśmiał się, wstając,
odprowadził dziewczynę do drzwi.
– Wpadnij kiedyś –
powiedział. – Albo ja wpadnę do ciebie.
Kiwnęła głową,
chwytając za klamkę.
– Wiesz, gdzie
mieszkam? Trafisz czy zostawić ci mapkę na wszelki wypadek? – spytała, robiąc
niewinną minę. Pokręcił głową z dezaprobatą.
– Czekaj, mam jeszcze
jedno pytanie. – Uniosła brwi. – O co ci chodziło z tymi brwiami, co?
Tym razem to ona się
roześmiała, zabawnie mrużąc oczy.
– No bo są takie…
idealne. I chciałam ci się odgryźć za tę wariatkę.
– Cały jestem idealny
– odparł, uśmiechając się szeroko. Mrugnęła do niego, otwierając drzwi i
wychodząc na klatkę schodową. Po chwili słyszał już tylko tupot stóp na
schodach i szczęknięcie zamka piętro niżej.
Jestem idiotą.
Otulam się ciemnością pokoju, wpatrzony w
smugę delikatnego światła księżyca wpadającą przez uchylone okno. Cisza, znowu
cisza, zawsze cisza. Jedyne, co mam.
Miałem okazję wreszcie się komuś wygadać.
Komuś, kto mnie nie zna, nie oceniałby mnie przez pryzmat mojej przeszłości,
moich sportowych dokonań i prywatnych błędów. Miałem okazję, bo ta wariatka z
przystanku upiekła świetne ciasto i przyszła do mnie, rozmawialiśmy, szczerze,
bez wysiłku, jakbyśmy znali się od lat. Dużo milczeliśmy, ale to milczenie nie
było między nami niezręczne.
Majka ma śliczne oczy.
Miałem okazję i jej nie wykorzystałem, bo boję
się przyznać, że nie jestem tak idealny, jak przez lata się wszystkim wydawało.
Oszukuję, gram, udaję, to wychodzi mi
najlepiej. Przed wszystkimi. Przed tymi, którzy znają mnie tylko jako zwycięzcę
i tylko zwycięstw ode mnie oczekują. Przed tymi, którzy widzieli wszystkie moje
upadki i pomagali mi się z nich podnieść. Przed tymi, którzy nie wiedzą o mnie
nic. Udaję, nie umiem inaczej. Bo w oczach innych zawsze byłem idealny,
genialny, nieporuszony. I nie umiem żyć inaczej.
A potem siedzę w ciszy, w ciemności, wściekły
na siebie i nie umiem się odnaleźć w tym świecie, w którym wszystko ma wady i
nikt nie jest idealny. Nawet ja. Szczególnie ja.
Piętro niżej rozbrzmiała piosenka, ta sama,
którą słyszałem wtedy, zanim poznałem Majkę. Ale tym razem nie słyszałem
muzyki, docierał do mnie tylko głos wokalistki. Głos, który nie należał do
Emeli Sandé.
Uśmiechnąłem się lekko. Każdy ma jakiś talent.
No flaws when you're
pretending.
~*~
Jak ktoś mnie obserwuje na twitterze to wie, jak wariuję przez to opowiadanie. A jeśli nie, to... ma szczęście, że nie czyta tych bredni, które tam wypisuję.
Gregor, kartoflu, wracaj szybko!